Muzykologia... fragment
– Cipku, nie możemy tu siedzieć całą wieczność. W końcu będziemy musieli wyjść z samochodu – powiedział twardo Zgred.
Cipas w ogóle na to nie reagował. Siedział nieruchomo na tylnym siedzeniu samochodu, który pożyczyliśmy od brata Zgreda, i wpatrywał się w przyprószone śniegiem boczne okno. Znajdował się za nim ogromny psi łeb. Psisko wabiło się Cavaliero i należało do rasy zwanej Tosa – mieszanki psów hodowanych do walk, która powstała specjalnie na zamówienie jakuzy.
Kawuś, bo tak zdrobniale zwykł zwracać się do niego właściciel, ważył około siedemdziesiąt kilogramów, z czego większa część przypadała na mięśnie. Jego kark był grubości mojego uda, a szczękościsk, którym dysponował, miał siłę miażdżenia kilku ton. Bestia nie przepadała za obcymi. Tymczasem jej wyluzowany właściciel pozwalał jej wałęsać się po okolicy samopas.
Zgred odwrócił się do mnie.
– Mówisz więc, że właściwie jest niegroźny?
– Mówię, że jak dotąd raczej nigdy nie zwracał na mnie uwagi – zacząłem.
– Raczej?
– No może raz był z nim drobny kłopot. Jakiś czas temu wszedł sobie do ogrodu, bo listonosz zostawił otwartą bramkę. Zobaczyłem go, wezwałem sąsiada i gość zaraz przyszedł go zabrać.
– Pies go usłuchał?
– Jeżeli brak reakcji na okładanie tyczką od groszku nazywasz posłuszeństwem... W każdym razie, wyszedł z ogrodu.
– Rozumiem...
W czasie naszej krótkiej rozmowy pies obszedł samochód i oparł się przednimi łapami o maskę. Z pyska kapała mu ślina. Sytuacja była dosyć niezręczna, bo właśnie przywieźliśmy sylwestrowe zakupy. Mój stary dom znajdował się na osiedlu naszego dzieciństwa, na peryferiach miasta. Dookoła nie było żywego ducha.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz